Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/60

Ta strona została przepisana.

— W ten sposób — rzekł on, ściągając cugle, — nie zajdziemy daleko. Proponuję, byśmy w tej chwili wybrali jedno z dwojga: czy mamy spierać się i spór rozstrzygać żelazem, czy też dać sobie niezłomne zapewnienie, że będziem szli sobie na rękę w każdej potrzebie.
— Jak dwaj bracia? — zapytałem.
— Nie powiedziałbym podobnego głupstwa, odrzekł mi na to. — Mam-ci brata rodzonego, a nie więcej o niego dbam, jak o głąb kapusty. Ale jeżeli mamy już ocierać się wzajemnie nosami w ciągu tej ucieczki, bądźmyż obaj we wszystkiem, jako dzicy ludzie, całkiem swobodni i przysięgnijmy sobie wzajem, że żaden z nas nie będzie żywił urazy do drugiego ani nie będzie starał się go przejednać. W gruncie rzeczy jestem bardzo złym człowiekiem i wszelkie udawanie cnoty uważam za rzecz nudną.
— O, ze mnie człowiek nielepszy od waszmości — odpowiedziałem. — Krew, nie woda, płynie w żyłach Franciszka Burke! Ale co też to będzie? Czy mamy bić się, czy zawrzeć przyjaźń?
— Było nie było! — odpowiedział mi na to. — Sądzę, że najlepiej będzie zagrać w orła i resztę.
Zbyt hazardowna była to propozycja, by nie miała mi przypaść do gustu; przeto, choć to się dziwnem może wydać u dwóch ludzi zacnego rodu z doby dzisiejszej, rzucaliśmy (niby jacy błędni rycerze dawnych wieków) na los