Gdyśmy już skrzyknęli łódkę, co nas przewieźć miała, dziedzic pyta mnie, czy znam kapitana tego statku. Odpowiedziałem, iż jest to mój ziomek, człek nieskazitelnej uczciwości, ale niestety dosyć bojaźliwy.
— Nic nie szkodzi — odrzekł dziedzic. — Tak czy owak, dowie się on niechybnie całej prawdy.
Spytałem, czy ma na myśli wieść o bitwie, bom-ci wiedział, że jeżeli kapitan posłyszy choć słowo o klęsce, napewno corychlej odpłynie na pełne morze.
— A niechby odpłynął! — zawołał dziedzic. Teraz już oręż na nic się nie przyda!
— A niechby odpłynął! — Któż tu ma na myśli oręż? Natomiast rzecz oczywista, iż winniśmy pamiętać o naszych przyjaciołach. Oni przybędą tuż w nasze tropy... może i sam książę tu się zjawi... a jeżeli okręt odpłynie, niejedno cenne życie może być wystawione na zgubę.
— Jeżeli ci o to idzie, tedy kapitan i załoga mają również żywot do stracenia! — sarknął Ballantrae.
Odparłem, iż za żart jeno uważam takową odpowiedź i że nie chciałbym słyszeć, jak kto rzecz całą wypaple kapitanowi. Na to Ballantrae dał mi dowcipną odpowiedź, gwoli której a także i dlatego, żem miewał różne skrupuły względem tego, co się stać miało z Sainte-Marie-des-Anges) przytoczyłem tu ową rozmowę w całej rozciągłości.
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/62
Ta strona została przepisana.