Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Franciszku — brzmiała ta odpowiedź. — pamiętaj o naszej umowie. Ja-ć nie będę się przeciwił, byś trzymał język za zębami, ba, siłą rzeczy będę cię do tego zachęcał; ty jednak, na mocy tychże warunków, nie powinieneś czynić mi wstrętów, gdy będę gadał o wszystkiem.
Słysząc to, nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, wszelakoż jeszczem go przestrzegał, jakie stąd mogą wypłynąć skutki.
— Nie dbam o skutki... choćby wszystko djabli wziąć mieli! — huknął ten nieliczący się z niczem zawadjaka. — Postępuję zawsze tak, jak mi się podoba... i basta!
Jak wiadomo, spełniły się moje przepowiednie. Ledwo kapitan posłyszał nowinę, natychmiast przeciął cumę i ruszył zpowrotem na pełne morze, a zanim błysnął poranek, jużeśmy byli na wodach Kanału.
Okręt był już mocno stary, a szyper, choć człek przezacny (i do tego Irlandczyk), nie grzeszył zbytkiem rozsądku. Wiatr podmuchiwał hucznie, a morze srożyło się do szaleństwa. Przez cały dzień nie mieliśmy wielkiej ochoty ani do jadła, ani do trunku; skwaszeni i niepokojem jakimś przejęci udaliśmy się wcześnie na spoczynek. W nocy wiatr (jak gdyby chciał nam dać nauczkę) szurnął nagle w kierunku północno-wschodnim; na morzu rozpętała się burza. Zerwaliśmy się ze snu, obudzeni straszliwemi grzmotami i dudnieniem stóp mary-