Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/64

Ta strona została przepisana.

narzy, którzy z pośpiechem krzątali się po pokładzie. Mniemałem, że już niechybnie nadeszła nasza ostatnia godzina; trwogę zaś moją ponad wszelką miarę powiększał Ballantrae, szydząc z odmawianych przeze mnie pacierzy. W takich to godzinach człowiek, mający w sobie choć okruszynę pobożności ukazuje się w świetle prawdziwem, i wtedy też przekonywamy się o tem (czego nas uczono jeszcze za naszych lat pacholęcych), jak małą ufność można pokładać w naszych ziemskich przyjaciołach: a nie byłbym godzien mej religji, gdybym do tych słów nie przywiązywał szczególnej wagi. Przez, trzy dni leżeliśmy w ciemności na dnie kajuty, gryząc sucharek, co nam był jedynem pożywieniem. Czwartego dnia wiatr ucichł, zostawiając wśród pustkowia fal okręt kołyszący się bezradnie i masztu pozbawiony. Kapitan ani rusz nie umiał rozeznać, dokąd zagnała nas wichura; był to bowiem tępak i nieuk w swojem rzemiośle; nie stać go było na nic innego, jak na zasyłanie dziękczynień Najświętszej Panience — co, owszem, chwalebną jest rzeczą, ale powinno iść w parze z dokładną znajomością sztuki żeglarskiej. Jedyną nadzieję ratunku upatrywaliśmy w spotkaniu z jakim drugim okrętem... tylko jeżeliby, na ten przykład, nawinął się okręt angielski, nie byłoby to wielką pociechą ani dla dziedzica ani dla mnie.
Przez lały dzień piąty i szósty tłukliśmy się tak bezradnie. Dopiero siódmego dnia uda-