Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/65

Ta strona została przepisana.

ło się nam rozpiąć kilka żagli, w każdym razie okręt był zgoła nieobrotny i mógł posuwać się jeno zwolna i to z wiatrem. Jakoż płynęliśmy niezmiennie w stronę południowo — zachodnią, a przypuszczam, że już poprzednio gnała nas w tym kierunku wichura z niedającą się opisać, gwałtownością. Dziewiąty poranek był chłodny i pochmurny, po morzu mknęły wielkie bałwany, a wszystko zapowiadało niepogodę. W tem położeniu odczuliśmy radość niepomierną, dostrzegłszy na widnokręgu mały statek, który, jakośmy wnet pomiarkowali, skręcił nagle i jął zmierzać w stronę Sainte-Marie. Atoli radość nasza nie trwała długo, bo gdy z owego statku spuszczono szalupę, w tejże chwili zaroiło się na niej od plugawych drabów, którzy śpiewali i wrzeszczeli, wiosłując, niebawem zaś wtargnęli tłumnie na nasz pokład, klnąc głośno i grożąc nam obnażonemi kordelasami. Hersztem ch był okrutny gbur o zczerniałej twarzy i zmierzwiowych w kudły bokobrodach. Teach było miano tego głośnego korsarza. Wszedłszy na pokład, stąpał po nim hucznym krokiem, plotąc różne bzdurstwa i krzycząc, że okręt jego zwany jest piekłem, on zaś sam szatanem. Było w tym człowieku coś jakby ze złośliwego dzieciaka albo i przygłupka — coś co przerażało mnie ponad wszelki wyraz. Szepnąłem w ucho dziedzicowi, że nie byłbym od tego, by zgłosić się doń na służbę, i jeno modliłem się do Boga, by im było potrzeba ludzi. Towarzysz