Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/68

Ta strona została przepisana.

okręt wychodził cało z opresji, za co ja w cichości ducha błogosławiłem wszystkich świętych. Teach rządził (o ile rządami nazwać można nieład panujący na okręcie) jedynie grozą i postrachem, a zauważyłem, że był wielce dumny ze swego stanowiska. Znałem marszałków Francji ba, nawet naczelników szkockich — ale żaden z nich tak się nie nadymał jak ten człowiek; to zasię rzuca szczególne światło na ludzką pogoń za zaszczytami i sławą. Dalibóg, im dłużej żyjemy, tem bardziej przekonywamy się o bystrości rozumu Arystotelesa i innych dawnych filozofów; i chociaż przez całe życie spragniony byłem prawowitych i godziwych wyróżnień, to dziś, gdy bieg życia ma już się ku końcowi, mogę z ręką na sercu oświadczyć, iż żadna rzecz — biorąc pod uwagę nawet i życie ludzkie — nie zasługuje na to, by ją zdobywać lub zabezpieczać kosztem naszej godności.
Przez czas dłuższy nie udawało mi się zostać sam na sam z dziedzicem Ballantrae, celem poufnej rozmowy, aż nakoniec w jedną noc, gdy reszta załogi zajmowała się czemś lepszem, wdrapaliśmy się na reję żaglową i tam utyskiwaliśmy na nasze położenie.
— Nikt prócz świętych nie zdoła nas wybawić — oświadczyłem.
— Zgoła innego jestem zdania — odrzekł Ballantrae. — Mam zamiar wyswobodzić się bez niczyjej pomocy. Ten Teach to najgorszy nędnzik; nic nie zyskamy na przestawaniu z