Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/71

Ta strona została przepisana.

dzieć, by tylu opojów wytrzeźwiało nagle w jednej chwili. Krążownik, widząc rozwiniętą bezczelnie naszą chorągiew, zawrócił ku nam i właśnie chwytał żaglami wiatr, by utrzymać się w nowym kierunku, wobec czego jego flaga rozwinęła się całkowicie i stała się widoczną. Gdyśmy się w nią wpatrywali, naraz stamtąd buchnął słup dymu, a następnie huk strzału, i kula armatnia plusnęła w wodę w niewielkiej od nas odległości. Kilku z załogi podbiegło ku linom i zdołali obrócić „Sarę“ (tak zwał się nasz okręt) z niewiarygodną szybkością w stronę przeciwną. Jeden z czeladzi okrętowej upadł na beczułkę z rumem, co odszpuntowana stała na pokładzie, i zepchnął ją w jednej chwili poza burtę. Co do mnie, wdarłem się corychlej na maszt, zdarłem flagę korsarską i rzuciłem ją w morze, przyczem omało sam za nią nie zleciałem — tak byłem zbity z tropu naszym głupim postępkiem. Teach, również nieswój, zbladł jak ściana i słaniając się na nogach zszedł do kajuty. Tego wieczoru tylko dwa razy wyjrzał stamtąd na pokład, podchodził do tylnej burty, przyglądał się rządowemu okrętowi, widniejącemu jeszcze na horyzoncie w pogoni za nami, — poczem w milczeniu powracał znów do kajuty. Wprost rzec można było, żeśmy zostali opuszczeni przez naszego kapitana — i gdyby nie pewien nader bystry żeglarz, znajdujący się na naszym pokładzie, i nie zwinność wiatru, dującego przez całą dobę, zawi-