Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/72

Ta strona została przepisana.

snęlibyśmy wszyscy niechybnie tegoż dnia na rei okrętowej.
Można przypuszczać, że Teach czuł się upokorzony, a może i zaniepokojony swem stanowiskiem wobec załogi; w każdym razie sposób, w jaki człek ten postanowił odzyskać to, co był utracił, był dlań szczególnie znamienny. Nazajutrz wczesnym rankiem doszedł nas z jego kajuty swąd palonej siarki oraz przeraźliwy okrzyk: „Piekło! Piekło!“ Wiedziała załoga, co to ma oznaczać, przeto serca żeglarzy przejęte były lękiem. W pewnej chwili kapitan wszedł na pokład — i rzekłbyś, że urządzał jakową maskaradę: twarz miał poczernioną, włosy i bokobrody zmierzwione, za pasem mnóstwo pistoletów; dla większej zgrozy żuł w ustach okruchy szkła, iż mu krew spływała po brodzie, w ręku zasię dzierżył lśniący puginał, którym wywijał zawzięcie. Nie wiem, zali obyczaje te przejął od Indjan czerwonoskórych, z których się wywodził; dość, że sposobu tego nieraz używał, ilekroć chciał pokazać, iż jest gotów dopuścić się choćby najokropniejszych czynów. Pierwszy mu się nawinął pod rękę ów kompan, który dnia poprzedniego strącił w morze beczułkę z rumem. Tego Teach jął lżyć, przezywając go buntownikiem, i pchnął go sztyletem w samo serce, poczem zaczął skakać dokoła trupa, krzycząc coś bez związku, przeklinając i wyzywając nas, byśmy podeszli bliżej. Była to najgłupsza w świecie komedja, jed-