nakowoż i wielce niebezpieczna, gdyż szelma, acz tchórzem podszyty, sposobił się już najoczywiściej do nowej zbrodni.
Nagie Ballantrae wyszedł naprzód i stanął przed nim.
— Skończyłbyś asan z tem błazeństwem — przemówił. — Zali mniemasz, że nas nastraszysz tem wykrzywianiem gęby? Wczoraj, gdy nam byłeś potrzebny, nikt z nas nie widział ani aspana ani jego czynów... a pozwól mi powiedzieć, żeśmy się dobrze sprawiali bez aspinej pomocy.
Szmer i poruszenie przeszły między załogą, będąc, jako mi się zdaje, niemal w równej mierze wyrazem zadowolenia jak i strachu. Teach wydał dziki okrzyk i wzniósł sztylet do rzutu, w którym (jak większość marynarzy) był wielce wprawny.
— Wytrąć mu to z ręki! — zawołał Ballantrae tak nagle i dobitnie, iż spełniłem ten rozkaz jeszcze zanim zdołałem go zrozumieć.
Teach stanął ogłupiały, nie próbując nawet brać się do pistoletów.
— A teraz wynoś się do swej kajuty — krzyknął nań Ballantrae, — i nie wychodź na pokład, póki nie wytrzeźwiejesz. Cóżeś ty sobie myślał?... że pójdziemy na szubienicę dla ciebie, umorusany półgłówku, opoju, bydlaku ostatni? Złaź mi w tej chwili!
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/73
Ta strona została przepisana.