Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/74

Ta strona została przepisana.

To rzekłszy, tupnął nogą tak silnie, iż Teach, nie mogąc się przed nim ostać, zbiegł skwapliwie do kwatery czeladnej.
— A teraz — rzekł Ballantrae, — mam ja i do was słówko, kamraci. Nie wiem, zali jeno dla zabawy jesteście panami szczęścia[1]... w każdym razie nie myślcie, bym ja był taki. Ja pragnę zdobyć pieniądze i wróciwszy na ląd, żyć sobie po pańsku; przytem jedno sobie postanowiłem: iż nie dam się powiesić, póki będzie można wykręcić się od stryczka. Przeto zwracam się do was, byście powiedzieli, co mam robić; jam jest dopiero nowicjuszem! Czy niema sposobu, by w naszem rzemiośle ustanowić jaki taki ład i rozsądek?

Na to ozwał się jeden z obecnych, mówiąc, że w rzeczy samej powinniby mieć kwatermistrza. Ledwie wyrzekł te słowa, a już wszyscy zgodzili się z tem zapatrywaniem. Sprawę załatwiono przez aklamację: Ballantrae został wybrany kwatermistrzem, postawiono rum dla uświetnienia jego wyboru i ułożono naprędce prawa nawzór onych, które był ustanowił korsarz nazwiskiem Roberts. Ostatnim zasię wnioskiem było, by rozprawić się ostatecznie z Teachem. Temu jednak sprzeciwił się z całą sta-

  1. Nazwa, jaką nadawali sobie korsarze. Wspomina ją Stevenson w swej słynnej powieści „Wyspa skarbów“ (przekł. polski 1924).