Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/75

Ta strona została przepisana.

nowczością Ballantrae, bojąc się, by nie wybrano bardziej energicznego kapitana, któryby jemu samemu mógł bróździć.
— Teach — jako powiadał Ballantrae — nadaje się w sam raz do tego, by napastować okręty, a swemi klątwami i usmoloną gębą rozniecać trwogę w sercach głupców. Niełatwoby nam przyszło znaleźć kogoś drugiego, ktoby się z tego lepiej wywiązał od Teacha. Zresztą, ponieważ człowiek ten obecnie postradał wziętość, a omal już władzę, przeto mamy prawo uszczuplić jego dział w zdobyczy.
To przemówiło im do przekonania. Przypadającą na Teacha cząstkę zdobyczy okrojono do śmiesznych rozmiarów, iż stała się mniejszą nawet od mojej. Pozostały jeszcze tylko dwa punkty: czy Teach się zgodzi i kto mu oznajmi nasze postanowienie.
— Niech was o to głowa nie boli — rzekł Ballantrae; ja to uczynię.
To rzekłszy, zstąpił do kwatery czeladnej i podążył bez świadków do kajuty kapitańskiej, by stanąć oko w oko z tym pijanym zbójcą.
— To człowiek, jakiego nam potrzeba! — zawołał jeden z załogi.
— Wznieśmy trzykrotny okrzyk na cześć naszego kwatermistrza!
Okrzyk wzniesiono chętnie, a mój głos brzmiał w nim najrozgłośnej. Mam prawo przypuszczać, że te wiwaty doszły do uszu kapitana Teacha i uczyniły na nim należyte wra-