Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Przeto niektórzy z nich uczuli skruchę i zaczęli żałować swych potwornych występków — szczególnie jeden, który był w sercu gorliwym katolikiem i z którym nieraz wymykałem się w kąt jaki, by wspólnie odmówić modlitwę; czyniliśmy to zwłaszcza podczas niepogody, mgły lub ulewnego deszczu, gdy mniej na nas zważano, a jestem przekonany, że nawet dwaj skazańcy, coby ich końmi włóczono, nie polecaliby się Bogu żarliwiej, niż my, w takie chwile. Reszta jednak załogi, nie mając równie silnego źródła nadziei, jęła spędzać czas w inny sposób: na obrachunkach. Po całych dniach przeliczali swoje działy albo znowu zżymali się na zbyt kuse dorobki. Wyraziłem się, że szczęście nam dopisywało — jednakże winienem tu dodać pewną uwagę: iż żadne zajęcie, jakiegom się jął na tym świecie, nie daje zysków takich coby dorównywały ludzkim. Napotkaliśmy wiele okrętów i wieleśmy ich zdobyli, atoli tylko kilka z nich zawierało znaczniejszą ilość pieniędzy, przeważnie zać cała majętność bywała dla nas zupełnie bez użytku — bo cóż nam przyszło z wielkiego ładunku pługów, a choćby i tytoniu? — a bolesna to rzecz pomyśleć, ile drużyn okrętowych zatopiliśmy co do ostatniego człowieka, zdobywając wzamian skrzynkę sucharów lub kilka garnców gorzałki.
Tymczasem okręt nasz porządnie już nadbutwiał, więc czas był już wielki, byśmy zawinęli do naszego port de carrénage,