Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/81

Ta strona została przepisana.

życia największem niebezpieczeństwem. Owo zasię zdarzenie, o którem napomknąłem, było następujące: Obaczyliśmy we mgle przemykający się tuż obok nas mały statek o pełnem ożagleniu, który płynął niemal równie dobrze (lub ściślej powiedziawszy: równie źle) jak my. Niezwłocznie tedy wypaliliśmy z działa na przodzie okrętu, by strzaskać im ze dwie reje i trochę ich nastraszyć. Morze było dnia tego niezmiernie zwełnione, a okręt kołysał się straszliwie, więc też nic dziwnego, że nasi puszkarze wystrzelili już ze trzy razy a wciąż jeszcze nie mogli dosięgnąć celu. Tymczasem ścigany statek palnął z działa stojącego na rufie, a w w chwilę później już zniknął nam z oczu, zakryty gęstą mgłą. Snadź mieli lepszych celowniczych, gdyż zaraz pierwszy pocisk trafił w pród naszego okrętu, rozbił na miazgę dwóch naszych puszkarzy, obryzgując nas wszysttkich krwią i wpadł przez pokład do galardy, gdzieśmy sypiali. Ballantrae byłby z chęcią trwał nadal w pościgu — boć w tem contretemps nie było nic takiego, coby mogło wzruszyć umysł żołnierza; — atoli, mając dar bystrego odgadywania myśli ludzkich, rozumiał, iż ten celny strzał zniechęcał wszystkich do dalszego praktykowania ich zawodu. W jednej chwili myśl zgodna zjawiła się wśród załogi. Statek oddalał się od nas — niepodobieństwem i rzeczą nieprzydatną byłoby go ścigać; Sara, spękana i nadbutwiała, nie zdołałaby dogonić