Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/82

Ta strona została przepisana.

nawet pływającej butelki — dalsze żeglowanie na niej byłoby istnem szaleństwem. Takie wysuwając preteksty, zawrócono natychmiast z drogi i skierowano się w stronę rzeki. Dziwno było patrzeć, jaka wesołość ogarnęła naraz okrętową załogę — jak dreptali po pokładzie, to żartując to znów obliczając, na ile wzrósł każdemu dział jego zdobyczy wskutek śmierci dwóch puszkarzy.
Dziewięć dni zabrała nam jazda do onego portu — tak lekki był wiatr, z którym przyszło nam żaglować, i tak popsowane było dno okrętu. Ostatecznie jednak dnia dziesiątego, jeszcze przed świtem, gdy nad morzem podnosiła się lekka mgła poranna, dotarliśmy do wnijścia załogi. W chwilę później mgła, co się była podniosła, poczęła znów opadać, i oczom naszym ukazał się krążownik, płynący w niewielkiej od nas odległości. Wywiązała się natychmiast wielka dysputa, czy nas dostrzeżono z onego statku, jeżeli zaś dostrzeżono, to czy jest rzeczą do prawdy podobną, by rozpoznano naszą Sarę. Prawda, że byliśmy zawsze bardzo ostrożni i niszczyliśmy co do nogi załogę każdego z opanowanych przez nas okrętów, by nie pozostawiać świadków mogących mieć w pamięci nasze twarze; co się jednak tyczy samej Sary, toż jej wyglądu nie można było tak zataić — zwłaszcza zaś ostatniemi czasy, gdy z powodu lichego jej stanu tylu statkom udało się umknąć przed naszym pościgiem, jej opis