Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/83

Ta strona została przepisana.

niewątpliwie często był podawany do powszechnej wiadomości. Przypuszczałem, że ten znak ostrzegawczy przyczyni się do natychmiastowego rozproszenia naszej załogi. Atoli niepospolity genjusz Ballantrae‘go znów tym razem wprawił mnie w niepomierne zdumienie.
Od pierwszego dnia, w którym objął wyznaczoną sobie funkcję. Ballantrae szedł ręka w rękę z Teachem; sojusz ten był chyba najważniejszym szczeblem wszelkich jego sukcesów. Nieraz zapytywano mego kompana, co to ma oznaczać owa komitywa; raz tylko udało mi się uzyskać odeń odpowiedź — zwierzył mi się mianowicie, że zawarł z Teachem porozumienie, które wielce zdumiałoby załogę, jeśliby o niem posłyszała, a zdumiałoby niepomału i jego samego, jeśliby zostało urzeczywistnione. Otóż w momencie, o którym mowa, on i Teach znowu byli jednej myśli, to też zaledwie zapuszczono kotwicę, już dzięki ich obopólnemu staraniu cała załoga pogrążona była w niedającem się opisać opilstwie. Popołudniu statek stał się iście zbiorowiskiem obłąkańców, ciskających w morze wszelakie sprzęty, wywodzących równocześnie najprzeróżniejsze, niezgodne z sobą piosenki, kłócących i czubiących się z sobą, a następnie zapominających o wszelkiej kłótni i obejmujących się w kordjalnym uścisku. Ballantrae nie pozwolił mi wziąć do ust ani kropelki trunku, nakazując wszakże, abym, jeżeli mi życie miłe, udawał pijanego. Nigdy mi się dzień