Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/84

Ta strona została przepisana.

bardziej nie dłużył jak wtedy; znaczną jego część przeleżałem, jak bela, na przedniej kwaterze okrętowej, wlepiając oczy w trzęsawice i zarośla, które otaczały i przed ludzkiem wzrokiem kryły naszą zatoczkę. Wkrótce po zapadnięciu zmierzchu Ballantrae przywlókł się ku mnie chwiejnym krokiem, zwalił się niechcący — umyślnie na ziemię, zanosząc się przytem od pijackiego śmiechu; zanim zerwał się znów na równe nogi, zdążył mi szepnąć: „bym stoczył się do kajuty i ułożył się nibyto do snu na jednej ze skrzyń, bo wkrótce będę potrzebny“. Uczyniłem wedle jego polecenia i dotarłszy do kajuty, gdzie już było całkiem ciemno, rzuciłem się na pierwszą z brzegu skrzynię Aliści leżał już na niej jakiś człowiek; z siły, z jaką się poruszył i strącił mnie z siebie, pomiarkowałem, że chyba niebardzo był pijany — jednakże, gdym się oddalił i znalazł sobie inne legowisko, on zdawał się znów, jakby nic, spać w najlepsze. Serce poczęło mi bić mocno, bom czuł, że zanosi się na jakieś desperackie przedsięwzięcie. Naraz w kajucie pojawił się Ballantrae, zaniecił latarkę, rozejrzał się po kajucie skinął głową jakoby na znak zadowolenia i powrócił na pokład, nie mówiąc ani słowa. Rozczapierzywszy nieco palce, któremi twarz przysłaniałem, rzuciłem wzrokiem przed siebie i obaczyłem, że prócz mnie dwaj jeszcze ludzie leżeli na skrzyniach, śpiąc albo też udając śpiących: byli to Dutton i Grady, chłopy re-