Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/85

Ta strona została przepisana.

zolutne i gotowe na wszystka. Reszta załogi hulała na pokładzie, czyniąc iście piekielny harmider, wprost przechodzący granice ludzkiej możliwości — tak iż żadna przyzwoita nazwa nie zdoła określić wrzawy jaka tam panowała. Byłem-ci ja w mem życiu świadkiem wielu pijackich awantur — choćby na pokładzie samejże Sary — lecz czegoś podobnego dalibóg nigdy nie zdarzyło mi się słyszeć; wprędce wysnułem stąd wniosek, że trunek musiał być czemś zaprawiony. Wiele czasu zbiegło, zanim te wycia i wrzaski tłumiły się, przechodząc najpierw w jakowyś jęk żałosny, następnie zaś w zupełną ciszę, a potem jeszcze długo mi się wlekły chwile, zanim na schodach pojawił się znowu Ballantrae, tym razem wiodąc Teacha ze sobą. Ten, ujrzawszy nas trzech śpiących na skrzyniach, zaklął głośno.
— Stuliłbyś gębę! — upominał go Ballantrae. — Tym ludziom mógłbyś strzelać nad uchem, a nie obudzą się. Wiesz przecie, jakich nałykali się ingredjencyj.
W podłodze kajuty były drzwi spuszczone, pod niemi zaś chowaliśmy najbogatsze plony naszych łupów, mające tu pozostawać do dnia ostatecznego podziału. Zamknięcie to było umocnione zapomocą pierścienia i trzech kłódek, których klucze (dla większego bezpieczeństwa) w różnych były rękach; jednym opieko-