wał się Teach, drugim Ballantrae, trzecim zaś bosman, nazwiskiem Hammond. W oną jednakże chwilę, ku memu nieopisanemu zdumieniu, obaczyłem je wszystkie w ręku jednego człowieka; jeszcze więcej za się byłem zdumiony, gdy — patrząc ciąglę przez szparę pomiędzy palcami — obaczyłem, że Ballantrae i Teach wynieśli z onego shcowka cztery jakieś pakunki, starannie obwiązane sznurkiem celem przenoszenia.
— A teraz w drogę! — ozwał się Teach.
— Pozwól jeszcze słówko — rzekł Ballantrae. — Odkryłem, że prócz asana jest jeszcze jeden człowiek, który zna sekretną ścieżkę przez trzęsawiska... i to ścieżkę znacznie krótszą od twojej.
Teach wybuchnął gniewem, krzycząc, iż w takim wypadku są już zgubieni.
— Tego jeszcze nie jestem pewny — odrzekł Ballantrae. — Wszelakoż pozostało jeszcze kilka okoliczności, z któremi muszę cię zaznajomić. Popierwsze, nie znajdziesz ani jednej kulki w swych pistoletach, które (jak sobie może aspan przypominasz) raczyłem nabić dziś rano zarówno dla mnie jak dla ciebie. Powtóre, skoro jest jeszcze prócz ciebie ktoś drugi, co zna przejścia przez te wertepy, tedy sam przyznasz, iż postąpiłbym w najwyższym stopniu niedorzecznie, gdybym się obarczał towarzystwem takiego warjata jak waćpan. Potrzecie, ci, oto ludzie (którzy już nie potrzebują udawać
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/86
Ta strona została przepisana.