Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/88

Ta strona została przepisana.

sokość naszych piersi, tak iż Dutton — ów, który znał drogę — musiał jechać stojąc, by kierować ruchami naszych wioseł; była to okoliczność dla nas zbawienna, gdyż zmuszała nas do wolniejszego a tem samem cichszego wiosłowania. Jeszcześmy nienazbyt oddalili się od okrętu, gdy na niebie poczęło szarzeć a ptactwo zrywało się już i krążyło ponad wodą. Naraz Dutton uderzył się dłońmi po goleniach i szepnął nam, byśmy umilkli i mieli się na baczności, jeżeli nam życie miłe. Poczęliśmy nadsłuchiwać. Jakoż niebawem posłyszeliśmy z jednej strony ciche skrzypienie wioseł, w chwilę zaś później takież skrzypienie po drugiej stronie, nieco słabsze i bardziej oddalone. Było rzeczą jasną, iż dostrzeżono nas rankiem dnia poprzedniego i że właśnie wysłano łodzie z krążownika, aby odciąć nam drogę ucieczki — my azś osaczeni i bezbronni, znaleźliśmy się w sam raz pomiędzy niemi. Dalibóg, nigdy chyba człowiekowi nie zdarzyło się być w gorszej opresji, więc pot lał mi się rzęsiście z czoła, gdyśmy przywarli do wioseł, modląc się w głębi duszy, by mgła potrwała jeszcze czas jakiś. Nagle posłyszeliśmy plusk jednej z łodzi, jadącej tak blisko, iż sucharek, przez nas rzucony, trafiłby w nią na pewno.
— Ciszej wiosłujcie, chłopcy! — posłysezliśmy rzucony szeptem rozkaz oficera. Dziw mnie brał, że nikt z przejeżdżających nie posłyszał głośnego tętna mego serca.