Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/89

Ta strona została przepisana.

— Mniejsza o drogę! — szepnął Ballantrae. Przedewszystkiem musimy szukać schronienia; jedźmyż prosto do brzegów zatoki.
Ruszyliśmy tedy w drogę wśród wielkiego niepokoju i ostrożności, wiosłując — ile się tylko dało — rękoma i sterując na chybi — trafi we mgle, która bądź co bądź była nam jedyną ochroną.

Atoli strzegły nas niebiosa i prowadziły szczęśliwie; dotarliśmy do płytkiego miejsca koło jakichś gąszczy, wygramoliliśmy się z naszym skarbem na ląd, a ponieważ mgła zaczynała już się podnosić i nie mieliśmy innego sposobu, ukrycia czółna, zepchnęliśmy na głębie i tam zatopili. Zeledwieśmy znaleźli osłonę, aliści słońce już wstało, a jednocześnie z pośrodka zatoki zerwała się wielka wrzawa marynarzy. Wiedzieliśmy, iż w tej chwili przypuszczono szturm do Sary. Późniejszemi czasy słyszałem, że onego oficera, który ją zdobył, spotkały wysokie odznaczenia; przyznać muszę, że samo podejście było przezeń wybornie obmyślane i wykonane, atoli myślę, że gdy dotarł do okrętu, nie miał wiele kłopotu z jego zdobyciem[1].

  1. Dopisek p. Mackellara. Tego Teacha, który był kapitanem Sary nie należy mieszać ze słynnym Czarnobrodym. Ani daty ani fakty nie są zgodne. Być może, że drugi Teach wziął od drugiego swe miano i naśladował osobliwsze jego obyczaje. Także i dziedzic Ballantrae mógł znaleźć ludzi, co go podziwiali.