Dwaj Durie'owie z Durrisdeeru —
jeden w obce odszedł strony — —
Zły to dzień dla oblubieńca,
smutny dzień dla narzeczonej!...
Zresztą nietylko wieść gminna, ale i rzetelne dziejów kroniki pełne są niepospolitych czynów tego rodu, acz nie wszystkie z nich wydałyby się oczom dzisiejszych ludzi nader chwalebne. Wszak zmienne były rodu koleje; po czasach świetności przechodziły i chwile upadku, zupełnie jak działo się we wszystkich możnych domach szkockich. Wszystko to jednak pomijam, przechodząc wprost do pamiętnego roku 1745, w którym tkwi zawiązek opisywanej przezemnie tragedji.
W owym to czasie grono rodzinne, złożone z czterech osób, mieszkało w dworze Durrisdeerskim niedaleko klasztoru św. Brygidy na wybrzeżu solwayskiem; była to od czasów reformacji główna siedziba rodu. Mój pan starszy, ósmy już z noszących owo nazwisko, nie był jeszcze w leciech podeszły; niemniej atoli doznawał przedwcześnie dolegliwości wieku. Miał miejsce ulubione koło kominka; tu siadywał w pasiastym szlafroku, zajęty czytaniem; w słowach był skąpy, ale nikomu nie rzekł nigdy złego słowa. Wyglądał na starego, wysłużonego burgrabię; wszelakoż słynął wielkiem wykształceniem, a w okolicy mówiono, iż jest o wiele sprytniejszy, niżby można było sądzić