Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/90

Ta strona została przepisana.

Już dziękowałem wszystkim świętym za dopomożenie mi w ucieczce, gdy spostrzegłem, żeśmy popadli w innego rodzaju opresje. Wylądowaliśmy, jakom wspomniał, na chybi trafi pośrodku rozległych i zdradliwych moczarów — a dojście do ścieżki było kłopotem nielada, pełnym wątpliwości, utrudzenia i niebezpieczeństw. Dutton był zdania, że powinniśmy czekać, póki okręt nie odpłynie, a potem wyłowić z wody łódkę, gdyż wszelka zwłoka będzie czynem rozsądniejszym, niśli błądzenie na oślep po tych bagniskach. Ktoś tedy podszedł zpowrotem do skraju zatoki i wyzierając poprzez zarośla, obaczył iż mgła już znikła, a na Sarze powiewa proporzec angielski — atoli nie było tam widać żadnych przygotowań do odjazdu. Położenie nasze było teraz nader opłakane. Dłuższe przebywanie wśród trzęsawisk mogło wyrządzić szkodę naszemu zdrowiu; groził nam głód bo o ile pokwapiliśmy się zabrać z sobą skarby, to żywności wzięliśmy z sobą bardzo skąpo. Poza tem było rzeczą wielce pożądaną, byśmy się mogli stąd oddalić i dostać się do siedzib ludzkich, zanim rozejdze się wieść o zdobyciu Sary. Przeciwko tym wszystkim względom przemawiało jedynie niebezpieczeństwo mogące nam grozić podczas przeprawy — przeto, jak myślę, nic w tem dziwnego, żeśmy się zdecydowali przystąpić niezwłocznie do dzieła.
Upał już był niemożliwy, gdyśmy wyruszyli w drogę, by przebyć moczary, a raczej wydostać