Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/91

Ta strona została przepisana.

się na ścieżkę z pomocą kompasu. Dutton wziął w rękę kompas, a myśmy kolejno dźwigali jego cząstkę skarbu. Ręczę wam, iż miał on baczne oko na tych, co szli poza nim, gdyż to co nam z konieczności zawierzył było mu drogie jak życie. Zarośla stanowiły jakby jedną zwartą kępę, a grunt był wielce zdradliwy, tak iż często grzęźliśmy okrutnie i musieliśmy kołować; pozatem powietrze było ciężkie niezwykle, skwar dusił nas i dławił, a kąśliwe owady napastowały nas w tak nieprzebranej ilości, iż każdy z nas wyglądał jakoby chmurą odziany. Już niejednokrotnie napomykano o tem, jak mężowie lepszego urodzenia snadniej znoszą trud i zmęczenie aniżeli ludzie z pospólstwa — wszak maszerujący ze swym oddziałem oficerowie, którym wypadnie brnąć w błocie tuż obok prostych żołnierzy, zawstydzą tychże swą wytrwałością. To samo dało się zauważyć i w wypadku, o którym tu mowa. Było nas dwóch szlachciców wysokiego rodu, Ballantrae i ja, z drugiej zaś strony Grady, prosty marynarz człek niemal olbrzymiego wzrostu i siły. Duttona nie biorę pod uwagę, bo przyznam, iż sprawiał się niegorzej od nas obu[1] — natomiast Grady rychło począł biadać nad swym losem, ociągając się ztyłu, wzbra-

  1. Dopisek p. Machellara. Czyż ta rzecz jasno się nie tłumaczy? Wszak ów Dutton, narówni z oficerami, zaznawał bodźca w niejakiej odpowiedzialności, jaką nań nałożono.