Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/92

Ta strona została przepisana.

niał się nieść paczkę Duttonową, gdy nań przyszła kolej, ustawicznie domagał się rumu (któregośmy mieli nader skąpo), a w końcu dobył krócicę i jął się odgrażać, że nas powystrzela, jeżeli nie damy mu wypocząć. Przypuszczam, iż Ballantrae byłby mu broń tę wytrącił, ja jednak zażyłem nań innego sposobu; zrobiliśmy postój i posililiśmy się nieco. Niebardzo to jednak, zda się, zadowoliło Gradyego; ledwośmy ruszyli w dalszą drogę, zaraz począł się ociągać, utyskiwać i skarżyć się na swój los, w końcu zaś gdy omieszkał postępować dokładnie naszym śladem, poślizgnął się wskutek nieuwagi i upadł w głęboką kałużę. Skoczyliśmy mu z pomocą, lecz było już zapóźno. Krzyknął straszliwie po kilkakroć — i w chwilę później utonął wraz ze swoim łupem. Los jego, nadewszystko zaś owe krzyki, przejęły nas do głębi duszy, jednakże koniec końców okoliczność ta okazała się dla nas deską ratunku, gdyż skłoniła Duttona, by wyszedł na drzewo, skąd mógł wyśledzić i wskazać mi (jam wdrapał się tam tuż za nim) szmat wysokiego lasu wytyczającego naszą ścieżkę. Odtąd snadź z mniejszą szedł ostrożnością, gdyż naraz obaczyliśmy, iż się zapadł nieco w błoto; wygramolił się zeń wprawdzie, ale za chwilę zapadł się znowu. Powtórzyło się to dwukrotnie. Wówczas zwrócił ku nam twarz pobladłą śmiertelnie
— Podajcie mi rękę! — zawołał. — Zabrnąłem w brzydkie topielisko!