Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/93

Ta strona została przepisana.

— Wcale tego nie widzę — odparł Ballantrae, nie ruszając się z miejsca.
Dutton wybuchnął stekiem najplugawszych przekleństw a zapadłszy się jeszcze nieco głębiej, tak iż błoto dochodzło mu niemal do lędźwi, wyrwał z za pasa pistolet i krzyknął:
— Pomóżcie mi... albo was powystrzelam jako psy!
— Nie żołądkuj się — odpowiedział Ballantrae; — jam jeno żartował! To mówiąc, położył na ziemi tobołek swój oraz Duttona, który wypadło mu właśnie dźwigać.
— Nie waż się podchodzić bliżej, póki nie okażesz się nam potrzebny rzekł do mnie, poczem podszedł sam ku miejscu, gdzie nasz kamrat ugrząsł w błocie.
Dutton zachował się w tej chwili całkiem spokojnie, wszelakoż trzymał jeszcze w ręce krócicę, a wyraz trwogi malujący na jego obliczu tak był wzruszający, iż nie mogłem nań patrzeć.
— Na miłość Boską! — przemówił; — patrz waszmość uważnie!
Ballantrae stanął właśnie tuż obok niego.
— Nie ruszaj się — rozkazał, a po chwili namysłu dodał jeszcze: — Ręce do góry!
Dutton odłożył pistolet, ale woda podbiegła już tak wysoko, iż tenże schował się przed nią całkowicie. Gdy opryszek schylił się, by broń swą podnieść, Ballantrae nagle podał się wprzód i z całej siły trzasnął go między łopatki. On wzniósł ręce nad głową — niewiedzieć,