Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/94

Ta strona została przepisana.

czy z bólu, czy z chęci obrony — w chwilę zaś później runął twarzą, wdół i pogrążył się w błocie.
Ballantrae zapadł się już powyżej kostek, zdołał się wszakże wygramolić i powrócił do mnie.
— A bodaj cię djabli, Franciszku! — zawołał, widząc, jak mi łydki dygocą. — Widzę, żeś tchórzem podszyty potworze! Przecież nie zrobiłem nic karygodnego; ot, wymierzyłem sprawiedliwość pospolitemu złoczyńcy. A oto jużeśmy zerwali wszelki związek z Sarą! Któż nam teraz dowiedzie, żeśmy maczali ręce w jakich tam nieczystych sprawkach?
Zapewniłem go, iż mylne miał o mnie pojęcie, wszelakoż okropność widzianego przed chwilą faktu pobudziła we mnie uczucie ludzkości, iż ledwo mi tchu starczyło na tę odpowiedź.
— No, no! — odrzekł mi na to. — Winieneś nabrać większej odwagi! Ten drab stał mi się niepotrzebny, skoro pokazał się, kędy biegnie droga... a chyba mi nie zaprzeczysz, że byłbym szaleńcem, gdybym nie skorzystał z tak wybornej sposobności!
Trudno było przeczyć, iż w zasadzie miał słuszność; wszelakoż nie mogłem powstrzymać się od rzęsistych łez, których, jak sądzę, żaden człek zacny nie byłby się powstydził, a póki nie pociągnąłem sporego hausta rumu,