Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/95

Ta strona została przepisana.

nie czułem się na siłach do dalszej drogi. Powtarzam, iżem się zgoła nie wstydził mego szlachetnego wzruszenia; wszak litość pięknym bywa przymiotem u wojownika; mimo to nie mogę potępiać Ballantrae‘go, boć potępienie jego było szczęśliwie pomyślane. Bez żadnych już złych przygód dotarliśmy niebawem do ścieżki, a pod wieczór, około zachodu słońca, wyszliśmy na skraj trzęsawiska.
Nazbyt byliśmy zmęczeni, byśmy mieli daleko się zapuszczać; położyliśmy się pod laskiem sosnowym na jakiejś suchej wydmie piasczystej, ciepłej jeszcze od promieni słońca, i natychmiast zapadliśmy w sen twardy.
Obudziliśmy się nazajutrz wczesnym rankiem i w ponurem usposobieniu zaczęliśmy rozmowę, która omal nie skończyła się bójką. Byliśmy wyrzuceni na brzeg kędyś w prowincjach południowych, o tysiące mil od osad francuskich; czekała nas ciężka podróż, pełna niezliczonych niebezpieczeństw: — dalibóg, jeżeli kiedy, to właśnie w oną godzinę potrzebna nam była zgoda i przymierze. Zmuszony jestem przypuszczać, iż Ballantrae zatracił w pewnej mierze poczuccie prawdziwej wytwórzości, w czemby znowu nie było nic dziwnego, zważywszy dłuższe nasze obcowanie z gromadą wilków morskich. Do mej osoby odnosił się niegrzecznie i lekceważąco — i każdy człek dobrego rodu byłby na jego miejscu czuł się dotknięty jego postępowaniem