Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/96

Ta strona została przepisana.

Powiedziałem mu w oczy, co sądzę o jego sprawowaniu się niedawnem. On cofnął się nieco, jam zaś poszedł za nim, sypiąc gradem wymówek. Wkońcu ujął mnie za rękę i zmusił do zatrzymania się, mówiąc:
— Franciszku, przypomnij sobie, cośmy poprzysięgli jeden drugiemu! Wszelakoż żadna przysięga nie przywiodłaby mnie do spokojnego przełykania takich obelg, jeślibym nie żywił dla ciebie szczerego uczucia. Uczucia tego dałem ci dowody, przeto niepodobna byś miał w nie wątpić. Duttona musiałem wziąć z sobą, ponieważ znał przejście; także musiałem wziąć i Grady’ego, bo Dutton nie chciał bez niego wyruszyć... ale któż mi kazał obarczać się twoją osobą? Przez swoje nieznośne, językowi irlandzkiemu przyrodzone gadulstwo, narażasz mnie jeno na ustawiczne niebezpieczeństwa. Prawdę powiedziawszy, należałoby ci się byś się teraz znajdował w kajdanach na pokładzie krążownika! A ty, zamiast to ocenić, kłócisz się zemną, jak dzieciak, o jakieś tam błahostki!
Przemówienie to wydało mi się arcygrubijańskiem — i doprawdy, po dziś dzień trudno mi je pogodzić z wyobrażeniem mojem o szlachcicu, co był mym przyjacielem. Odciąłem mu się przymówką do jego szkockiego akcentu, który acz mniej dobitny niż u jego ziomków, wszakoż i tak był nader chropawy i gminny, czego nie omieszkałem powiedzieć jemu prosto w oczy. Cała zwada ciągnęłaby się nie wiem jak długo,