Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/97

Ta strona została przepisana.

gdyby jej nie przerwała budząca trwogę okoliczność. Oto podczas sprzeczki oddaliliśmy się nieco wgłąb wydmy piaszczystej. Miejsce niedawnego naszego noclegu — na którem leżały porozbijane nasze pakunki z wysypaną z nich zawartością pieniężną — znajdowało się pomiędzy nami a wspomnianym lasem sosnowym. Stamtąd to wyszedł z pewnością, wyszedł ów nieznajomy, co nas tak zatrwożył. Było to chłopisko potężne, wiejski prostak, z szeroką siekierą na ramieniu. Stał w miejscu owem, gapiąc się z otwartą gębą to na skarb leżący tuż pod jego nogami to na naszą kłótnię, w której niewiele brakowało, byśmy poszli z sobą na ostre. Ledwośmy nań rzucili okiem, chłop wziął nogi za pas i zrobił fugas pomiędzy chrósty.
Trudno było mieć umysł spokojny wobec takiego zdarzenia. Wieść o dwóch ludziach zbrojnych, ubranych w odzież żeglarską, a zdybanych w kłótni nad skarbem, zaledwie o kilka mil od miejsca, gdzie zdobyto statek piracki — wieść ta, mówię, wystarczała najzupełniej, by nam na kark ściągnąć gromadę tubylców. Nie spieraliśmy się dłużej — już nam kłótnia wywietrzała z głowy. W mgnieniu oka porwaliśmy pakunki w najlepszej już zgodzie wyprawiliśmy się biegiem w drogę. Cała bieda, żeśmy nie wiedzieli, w jakim iść kierunku, przetośmy wciąż powracali na własne ślady. Coprawda Ballantrae wydobył z Duttona wszelkie, jakie