Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/98

Ta strona została przepisana.

tylko mógł wiadomości; ale trudno przecie podróżować tylko na podstawie ustnej informacji... Ów liman, rozszerzający się w rozległą a nieregularną zatokę, wciąż to z jednej, to z drugiej strony hamował nasze kroki coraz to nowemi odnogami.
Jużemy byli niemal do cna wyczerpani ową gonitwą, gdy wyszedłszy na wierzchołek jednej z wyżyn, obaczyliśmy, iż mamy drogę odciętą nowem odgałęzieniem zatoki. Była to struga wody — bądź co bądź — zgoła różna od tych, które powstrzymywały nas poprzednio; brzegi bowiem miała skaliste i tak strome, iż pod ich osłoną mógł tu się usadowić mały statek, umocowany na linie. Załoga, przerzuciwszy zeń pomost na wybrzeże, rozpaliła ogniska i właśnie spożywała wieczerzę. Co do okrętu, nadmienić się godzi, że kształtem przypominał te, które budowano na Bermudach.
Miłość złota tudzież wielka nienawiść, jaką wszyscy żywią względem piratów, były to pobudki, które w danej chwili mogły mieć wpływ na ludność okoliczną i pobudzić ją do pościgu za nami. Zresztą dopiero teraz rozpoznaliśmy że znajdujemy się na półwyspie rozczapierzonym nakształt palców w dłoni; przegub tej ręki, czyli wiodący ku lądowi przesmyk, który powinniśmy byli przebyć z samego początku, był w danej chwili niewątpliwie już osaczony. Te rozważania przywiodły nas do iście zuchwałego zamysłu. Przeleżeliśmy się póki można