Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/99

Ta strona została przepisana.

było, wśród krzaków na czubku wydmy, rozglądając się co chwilę, by nadsłuchiwać głosów pogoni. Wytchnąwszy nieco w ten sposób i przyprowadziwszy do ładu nasz wygląd, zeszliśmy nakoniec śmiałym krokiem, z miną napozór obojętną ku gromadce ludzi u ogniska.
Zastaliśmy tam kupca (właściciela onego okrętu) oraz kilku podległych mu murzynów. Pochodzili z Albany, miasta na prowincji nowojorskiej, a właśnie byli w drodze powrotnej z Indyj, skąd wieźli towar. Nazwiska tego człowieka nie mogę sobie przypomnieć. Byliśmy zdumieni, dowiedziawszy się, że schronili się tutaj z obawy przed Sarą; nigdyśmy bowiem nie byli przypuszczali, że nasze śmiałe czyny zdobyły sobie taki rozgłos. Ledwo więc nasz Albańczyk posłyszał, iż Sarę zdobyto w dniu poprzednim, skoczył na równe nogi, poczęstował nas kubkiem za tę miłą wiadomość i pognał murzynów na statek, by rozpięli żagle. My ze swej strony wzięliśmy ów poczęstunek za sposobność do większej poufałości, aż wkońcu ofiarowaliśmy się za towarzyszów podróży onemu kapitanowi. On spojrzał wzrokiem badawczym na nasze wysmolone ubrania i nasze pistolety, i odrzekł dość uprzejmie, że ledwo ma dla siebie jaką taką kwaterę; nie zdołały go wzruszyć ani nasze prośby ani pieniądze, choć ofiarowaliśmy kwotę dość znaczną.
— Widzę, że waszmość źle o nas trzymasz — rzekł wówczas Ballantrae, — wobec tego ja