Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/134

Ta strona została skorygowana.

żadnej szkody... szkoda ich więcej tracić! I z wyjątkiem tego, co powiedziałeś o chrześcijaństwie (co do czego mam zgoła inne pojęcia, albo niech nie będę chrześcijaninem), skłaniam się bardzo do twego zdania.
— Mniejsza o czyjeś zdanie — odrzekłem, — ale wiadomo, że nauka chrześcijańska zabrania zemsty.
— Juści! — on na to, — odrazu poznać, że uczył cię Campbell! Dobrzeby się na tym świecie działo tego rodzaju łotrom, gdyby za krzakiem wrzosu nie taił się chłopak ze strzelbą! Ale nie o to tu chodzi. Nuże do tego, co on zrobił!
— Tak — odrzekłem. — Przejdźmyż do tego.
— Dobrze, Dawidzie, — zaczął Alan. — Otóż gdy godziwemi środkami nie mógł się pozbyć wiernych wasali, poprzysiągł, że pozbędzie się ich zapomocą niegodziwych sposobów. Ardshiel winien był zemrzeć z głodu: oto co było jego celem. Ponieważ zaś ci, którzy żywili Ardshiela na wygnaniu, nie dali się wykupić, on postanowił prawnie lub nieprawnie ich wypędzić. Przeto ściągał prawników, dokumenty i załogi wojskowe, by go popierały w jego postępkach. Spokojny ludek tych okolic musiał zwijać manatki i uciekać z domów ojczystych, z miejsc, gdzie się urodzili i wychowali. A kto miał przyjść na ich miejsce? Bosiaczki, dziadygi!... Ale co tam jakoweś względy znaczą u Rudego Colina! Jeżeliby udało mu się dokuczyć Ardshielowi, stałoby się zadość jego życzeniom; jeżeliby potrafił wydrzeć kęs strawy ze stołu mego naczelnika i zabawkę z rąk jego dzieci, ze śpiewem na ustach poszedłby do domu w Glenure.
— Pozwól mi wtrącić słowo — ozwałem się. — Campbell może nie całą tu ponosi winę... wszak działa

116