Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/139

Ta strona została skorygowana.

— Poprawdzie — rzekł Alan, — nie jestem-ci wcale pilotem, ale coś mi się błąka po głowie, że ciągną się one przez dziesięć mil.
Pan Riach i kapitan spojrzeli po sobie.
— Przypuszczam, iż jest jakaś droga pomiędzy niemi? — ozwał się kapitan.
— Bezwątpienia — odrzekł Alan, ale gdzie? Wszakże znów mi się coś błąka po głowie, że koło brzegu jest ich znacznie mniej.
— Tak? — rzecze Hoseason. — A zatem płyńmy z wiatrem, panie Riach; musimy się zbliżyć, ile możności, do cypla Mull, ażeby go okrążyć; ale i wtedy będziemy mieli ląd od strony zawietrznej, a ten zator od nawietrznej. Właśnie podjeżdżamy ku niemu i kto wie, czy się nie rozbijemy.
To rzekłszy, wydał rozkazy sternikowi i wysłał pana Riacha na top przedni. Na pokładzie znajdowało się tylko pięciu ludzi, licząc w tem i oficerów; z całej załogi tylu jedynie było zdatnych (albo i chętnych) do roboty. Tak więc, jak powiedziałem, panu Riachowi wypadło iść na bocianie gniazdo, gdzie siedząc patrzył bacznie na wszystkie strony i oznajmiał ludziom na pokładzie, cokolwiek dostrzegł.
— Na południu morze jest zdradliwe — krzyczał czasami, a w chwilę później znowu: — Zdaje się, że koło lądu jest przestronniej.
— No, panku! — rzekł Hoseason do Alana, — popróbujemy aścinej drogi. Ale zdaje mi się, że zarówno mógłbym zaufać ślepemu grajkowi. Proś Boga, byś nie był w błędzie.
— Proś Boga! — rzecze Alan do mnie. — Od kogo ja to słyszę? No, no, będzie tak, jak być musi.

121