Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/165

Ta strona została skorygowana.

— Miły bracie — rzekę na to — wiem doskonale, jak władasz angielszczyzną. Powiedz mi, co ci może przywrócić jej znajomość? Czy chcesz więcej pieniędzy?
— Jeszcze pięć szylingów — powiedział ów, — a sam cię tam zaprowadzę.
Namyślałem się przez chwilę, poczem ofiarowałem mu dwa szylingi, które on przyjął łapczywie i nalegał, by mu je zaraz wypłacić na rękę — „na szczęście“, jak powiadał, lecz jak ja myślę — raczej na moje nieszczęście.
Te dwa szylingi poprowadziły go zaledwie przez parę mil; przebywszy tę przestrzeń, usiadł sobie przy drodze i zdjął z nóg chodaki, jakby zabierając się do wypoczynku.
Poczerwieniałem od gniewu.
— Ha! — odezwałem się. — Znów nie rozumiesz po angielsku?
Beskurcyja odrzekł mi zuchwale:
— Nie!
Na to zakipiałem wściekłością i podniosłem rękę, chcąc go uderzyć; on jednak, wydobywszy nóż z łachmanów, przygiął się i wyszczerzył na mnie zęby jak żbik. Wówczas skoczyłem nań w zapamiętałem uniesieniu, lewą ręką odtrąciłem mu nóż, a prawą prasnąłem go w gębę. Byłem krzepkim młokosem i porywał mnie wielki gniew, natomiast przewodnik był sobie mizernym człeczyną, tak iż mój rozmach obalił go plackiem na ziemię. Szczęśliwy traf zrządził, że upadając wypuścił nóż z ręki.
Pochwyciłem ową broń i jego chodaki, powiedziałem chłopu dowidzenia i ruszyłem w drogę, zostawiając go bosym i bezbronnym. Idąc, śmiałem się w głos

147