Nazajutrz p. Henderland wynalazł mi człowieka, który posiadał własną łódkę i w celach rybołówstwa miał tego dnia popołudniu przeprawić się przez Linnhe Loch do Appinu. Tego namówił, by zabrał mnie z sobą, gdyż był to jeden z jego duchowej trzódki; w ten sposób oszczędziłem sobie długiej, całodziennej pielgrzymki tudzież opłaty za dwa publiczne przewozy, które inaczej musiałbym przebywać.
Było koło południa, gdyśmy odbili od brzegu; niebo było zacienione chmurami, a słońce przeświecało przez niewielkie przeziory. Morze było tu bardzo głębokie i spokojne i prawie nie znać było fal na jego powierzchni, tak iż musiałem dopiero zwilżyć wargi wodą, by przekonać się że była naprawdę słona. Góry po obu brzegach były wysokie, strome i niedostępne — nader czarne i posępne pod cieniem chmur, natomiast całe haftowane srebrem małych stoków wodnych, ilekroć oświetliło je słońce. Cała ta okolica — mówię o włości Appinu — wyglądała na pustkowie i nieużytki, nie warte, by niemi tyle się zajmować, jak to czynił Alan.
Jedna tylko rzecz zasługiwała na uwagę. Wkrótce potem, jakeśmy wyruszyli w drogę, promień słoneczny