ZWADA.
Pod osłoną nocy przeprawiono Alana i mnie poprzez Loch Errocht, poczem idąc wzdłuż wschodniego wybrzeża tej odnogi doszliśmy do drugiej kryjówki koło wylotu Loch Rannoch, dokąd nas zaprowadził jeden z pacholików, posługujących w Klatce. Ów wyrostek niósł wszystkie nasze tobołki oraz płaszcz Alana; niósł je lekko, jak piórko, i stąpał raźnie, jak wytrzymały kuc górski, mimo że niespełna połowa owego brzemienia zwykła była przytłaczać mnie do do ziemi. Z postawy jednak wyglądał niepozornie — jak patyk, który potrafiłbym złamać na kolanie.
Było to dla nas wielką ulgą, iżeśmy szli nieobjuczeni; być może, że bez owej ulgi i, co za tem idzie, poczucia swobody i lekkości, ja nie mógłbym wcale iść. Wszak dopieroco wstałem z łoża boleści, a w obecnych naszych warunkach doprawdy nic nie mogło mnie zachęcić do tak wielkiego wysiłku, by przeprawiać się (jakeśmy to czynili) przez najprzykrzejsze pustosze Szkocji, pod zachmurzonem niebiem, pośród rozłamu w sercach naszych.