Mimo to wszystko dom p. Rankeillora, gdzie, jak sądziłem, czekały mnie dostatki, znajdował się na wybrzeżu południowem, ja zaś musiałem pozostawać tutaj nadal na północnym brzegu, ubrany w lichy przyodziewek nietutejszego kroju, mając za całe mienie trzy szylingi srebrem, a banitę za jedynego druha — i sam też niejako banita, gdyż nałożono cenę na moją głowę.
— Alanie! — odezwałem się, — pomyśleć sobie o tem wszystkiem! Tam po drugiej stronie jest wszystko, za czem tylko tęsknić może moja dusza... ptaki mogą tam przelecieć, łodzie przepłynąć... kto zechce, każdy tam przejść może, z wyjątkiem mnie tylko jednego! Dalibóg, serce mi się kraje z żałości!
W Limekilns wstąpiliśmy do małej traktjerni, którą rozpoznaliśmy jedynie po tyczce zatkniętej nade drzwiami, i kupiliśmy nieco chleba i sera od przystojnej dziewczyny, która tam posługiwała. Ponieśliśmy to wszystko w węzełku, zamierzając usiąść i pożywić się w gaiku nad brzegiem morza, który widzieliśmy o jaką trzecią część mili przed sobą. Gdyśmy tak szli, ja wciąż spoglądałem na tamten brzeg i mimowoli wzdychałem, Alan zaś (chociażem tego nie zauważył) popadł w zadumę. Wkońcu przystanął w drodze.
— Czy zwróciłeś uwagę na tę dziewczynę, od której kupiliśmy te zapasy? — zapytał, dotykając się chleba i sera.
— Juści, — odrzekłem, — była to ładna dzieweczka.
— Przyszło ci to na myśl? — zawołał. — Mój Dawidzie, toć to dobra nowina!
— Czemuż to, na wszystkie cuda! — pytam go. — Cóż nam z tego przyjdzie?
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/294
Ta strona została skorygowana.
270