Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/32

Ta strona została skorygowana.

Gdybym był o parę lat młodszy, napewno od wstydu, zmęczenia i zawodu, jakie mię tu spotkały, zalałbym się rzęsistemi łzami. Wobec tego, co tu się działo, nie stać mnie było na słowa, ni takie ni owakie, jeno wręczyłem mu list i przysiadłem się do kaszy, mimo że niewielką miałem, jak na swoje lata, chęć do jadła.
Tymczasem mój stryj, pochyliwszy się nad ogniskiem, obracał list w rękach na wszystkie strony.
— Czy wiesz, co w nim się zawiera? — zapytał znienacka.
— Waszmość pan sam widzisz, — odpowiedziałem, — że pieczęć nie była naruszona.
— Tak — rzecze on, — ale cóż cię tu przywiodło?
— Miałem list oddać — odrzekłem.
— Nie, — odzywa się ów przebiegle, — tyś się tu pewnie czegoś spodziewał?
— Przyznam się, mości dobrodzieju, — mówię na to — iż, gdy mi powiadano, jako mam zamożnych krewniaków, istotnie dałem się uwieść nadziei, że oni mi może dopomogą w życiu. Atoli nie jestem żebrakiem; nie ubiegam się o żadne łaski z waszej strony i nie pragnę niczego, czegoby mi nie dano dobrowolnie. Albowiem, choć wyglądam na chudzinę, to jednak mam przyjaciół, którzy byliby uszczęśliwieni, gdyby mogli mi się czemś przysłużyć.
— Hola! hola! — ozwał się stryj Ebenezer, — nie unośże się na mnie gniewem. Zgodzimy się i tak doskonale z sobą. A jeżeliś już, mój dzielny Dawisiu, dał spokój tej odrobinie kaszy, to możebym ja sam też przełknął jej choć krzynkę. Tak! — ciągnął dalej, wywłaszczywszy mnie ze stołka i łyżki, — to dobre, zdrowe pożywienie... wspaniałem jest kasza pożywieniem.

18