Alan tłukł we drzwi przez czas dość długi, ale jego kołatanie budziło jedynie głuche echa we dworze z przyległościami. Wkońcu jednak posłyszałem zgrzyt zlekka odmykanego okienka i poznałem, iż mój stryj już podszedł do swej strażnicy. W jakiem takiem świetle późnego wieczoru mógł dostrzeć Alana, stojącego, jak mroczny cień, na schodkach. Trzej świadkowie byli całkowicie ukryci przed jego wzrokiem, tak, iż nie było nic takiego, coby mogło zaniepokoić uczciwego człowieka w jego własnym domu. Pomimo to, ów przez chwilę w milczeniu przyglądał się przybyszowi, a gdy przemówił, głos jego drgał obawą.
— Cóż to takiego? — powiada. — Noc to nieodpowiednia pora dla przyzwoitych ludzi, a ja nie chcę mieć nic wspólnego z nocnymi włóczęgami. Co waćpana tu sprowadza? Zwracam uwagę, że mam garłacz.
— Czy to pan, panie Balfour? — odparł Alan, cofając się parę kroków i pozierając w górę skroś ciemności. — Schowajno ten garłacz; paskudna rzecz poczynać sobie w ten sposób.
— Co cię tu przywiodło? i ktoś ty? — ozwał się stryj gniewnie.