Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/336

Ta strona została skorygowana.

zyskami, więc widzisz waćpan, że na nic nie zdadzą się kłamliwe wykręty. Powiem też waszmości szczerze, że zawierałeś kiepską umowę, wtajemnicząc takiego człowieka, jak ów żeglarz, w swoje prywatne sprawy. Ale tego już nie zażegnać, więc jakeś sobie waćpan pościelił, tak się wyśpisz! zaś sedno rzeczy w tem: ileś mu waszmość zapłacił?
— Czy on sam o tem opowiadał waćpanu? — zapytał stryj.
— Moja w tem rzecz — odrzekł Alan.
— No, dobrze, — rzekł stryj, — mniejsza z tem co mówił, zawszeć skłamał, bo świadczę się Bogiem, że dałem mu dwadzieścia funtów. Ale wobec waćpana chcę być całkiem uczciwy; albowiem pozatem miał on sprzedać chłopca na Karolinach, na czem pewno zarobiłby porządnie, ale, jak sam aść widzisz, nie z mojej kieszeni.
— Dziękuję waszmości, panie Thomson. To nam w zupełności wystarczy, — odezwał się prawnik, wychodząc z ukrycia, poczem z wielką uprzejmością zwrócił się do stryja: — Dobry wieczór, panie Balfour.
— Dobry wieczór, stryju Ebenezerze, — zawtórowałem.
— Piękna nocka, panie Balfour — dodał Torrance.
Stryj nie mógł z siebie wykrztusić ni słowa, tylko siedział nieporuszenie na najwyższym schodku i wlepił w nas struchlałe źrenice — niby człek skamieniały. Alan wytrącił mu z rąk garłacz, a prawnik, ująwszy stryja pod ramię, oderwał go od schodów i wprowadził za sobą do kuchni, dokąd wszyscy poszliśmy w ich ślady; tam posadził go w fotelu koło kominka, gdzie ogień już wygasł i jedynie paliła się licha łojówka.

310