Jak na tak zły początek, reszta dnia upłynęła wcale pomyślnie. Zajadaliśmy zimną kaszę na obiad, a gorącą kaszę na wieczerzę; kasza i piwo stanowiły całe pożywienie mojego stryja. Mówił do mnie zgoła niewiele, i to w ten sam sposób, co poprzednio, rzucając mi niespodziane zapytanie po długiem milczeniu; gdy zaś próbowałem naprowadzić go na rozmowę o mojej przyszłości, stale się od niej wykręcał. W pokoju, przylegającym do kuchni, dokąd pozwolił mi się udać, znalazłem sporo książek zarówno łacińskich, jak i angielskich, które dały mi wielką rozrywkę na całe popołudnie. Doprawdy, czas płynął mi tak miło w tem doborowem towarzystwie, że zacząłem się już niemal godzić z pobytem w Shaws i jedynie widok mego stryja oraz jego oczy, co jakby się bawiły w ciuciubabkę z mojemi, wskrzeszały wciąż we mnie silną nieufność.
Wtem znalazłem rzecz jedną, która przejęła mnie niejakiem wątpieniem. Oto na białej karcie początkowej jakiegoś zbiorku pieśni (jednego z wydanych przez Patryka Walkera) był nagłówek wypisany ręką