Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/59

Ta strona została skorygowana.

kolwiek po morzach) i o kapitana Hoseasona, na którego cześć równie głośne wypowiadał pochwały. Heasyoasy (tak bowiem chłopak wciąż nazywał szypra), był to, jak wnosić z tych opowieści, człowiek nie liczący się z niczem ani na niebie, ani na ziemi — jeden z tych co to, jak powiadają „walą pełnemi żaglami na sąd ostateczny“ — gburowaty, okrutny, z sumienia wyzuty i popędliwy; a biedny mój chłopiec okrętowy nauczył się podziwiać te wszystkie jego przymioty, jako rzecz godną żeglarza i dorosłego mężczyzny. Jedyną tylko skazę upatrywał w tem swojem bożyszczu.
— On to już w sobie nie ma nic a nic z marynarza! — nadmieniał. — Naprawdę, to brygiem kieruje p. Shuan; ten jest najlepszym marynarzem z zawodu, pomijając pijaństwo; powiadam ci, że w to wierzę! Ba, spojrzyjno tutaj! — i odwinąwszy pończochę, pokazał mi wielką szpetną i czerwoną bliznę, której widok ściął mi krew w żyłach. — On to zrobił... pan Shuan to zrobił... — dodał z przechwałką w głosie.
— Co! — wykrzyknąłem — więc ty spokojnie przyjmujesz z jego rąk takie okrucieństwo? Jakto! Przecież nie jesteś niewolnikiem, by się tak obchodzono z tobą!
— Nie! — ozwał się biedny niedojda, zmieniając nagle brzmienie głosu — będzie on też miał za swoje! Patrzno! —; pokazał mi wielki nóż składany, który, jak mi wyznał, pochodził z kradzieży. — O, niechno tylko zobaczę, że ze mną zaczyna; nie ulęknę się go; już się z nim rozprawię! O, nie będzie on pierwszy! — i poparł swoje słowa nędznem, niedorzecznem, a plugawem przekleństwem.
Nigdy dla nikogo w tym świecie szerokim nie miałem tyle wspójczucia, co dla tego półgłówka. Za-

45