Gdym przyszedł do siebie, leżałem w ciemności, wielce obolały, skrępowany na rękach i nogach, a przytem ogłuszony mnóstwem niezwykłych hałasów. W uszach mi brzmiał huk wody — jakoby jakiejś olbrzymiej młynówki, — bębnienie rozbryzgujących się ciężkich kropel, łomotanie żagli i przeraźliwe nawoływania okrętników. Cały świat to piętrzył się zawrotnie w górę, to zawrotnie opadał kędyś wdół; byłem tak schorzały i potłuczony na całem ciele, a w głowie mi się tak mąciło, że upłynęło sporo czasu, zanim, wodząc myśli tędy i owędy lub nawet znów tracąc przytomność pod świeżem ukłuciem bólu, doszedłem do przekonania, iż napewno leżę w więzach gdzieś na spodzie tego nieszczęsnego okrętu, a wiatr niechybnie wzmógł się w istną wichurę. Wraz z jasnem uświadomieniem sobie mej niedoli zwaliły się na mnie: czarna rozpacz, okropne wyrzuty na mą własną głupotę i wściekły gniew na mego stryja, — co wszystko razem ponownie pozbawiło mnie zmysłów.
Kiedym wrócił na nowo do życia, wstrząsały mną i ogłuszały mnie te same zgiełki, te same bezładne