Strona:Robert Ludwik Stevenson - Porwany za młodu.djvu/94

Ta strona została skorygowana.

wielki pałasz. Obejście miał wytworne, a do kapitana przepił bardzo uprzejmie. Wogóle od pierwszego wejrzenia nabrałem o nim mniemania, że tego człowieka winienem zwać raczej przyjacielem niż wrogiem.
Kapitan też ze swej strony czynił spostrzeżenia, ale raczej co do jego stroju niż osoby. I ma się rozumieć, że ledwo przybysz zdjął ze siebie przydługi płaszcz, wydał się niebywale strojny na tle izby oficerskiej kupieckiego brygu: miał kapelusz z piórami, czerwoną kamizelkę, pluderki czarne pilśniowe i błękitny kaftan ze srebrnemi guzikami i pięknemi srebrnem i galonami, słowem, szaty kosztowne, choć nieco wyniszczone od wilgoci i od dłuższego w nich spania.
— Bardzo mi żal tej łodzi, mościpanie — rzekł kapitan.
— Utonęło mi paru dzielnych ludzi — odrzekł przybysz, — wolałbym-ci ich obaczyć znowu na suchym lądzie, aniżeli tuzin łodzi.
— Czy wasi przyjaciele? — rzekł Hoseason.
— Asan nie znalazłbyś takich przyjaciół we własnym kraju — brzmiała odpowiedź. — Oniby gotowi, jak psy, życie za mnie położyć.
— Ejże, mościpanie — rzecze kapitan, wciąż mu się przypatrując, — więcejci na świecie jest ludzi, niż łodzi, któreby mogłyby ich pomieścić.
— I to też prawda — zawołał tamten, — a waszeć mi się wydajesz człowiekiem bardzo przenikliwym.
— Byłemci i ja we Francji, mościpanie — rzekł kapitan takim tonem, iż łacno się było domyśleć, że słowom tym nadawał większe znaczenie, niżby można było sądzić z ich pozoru.
— Bardzo to pięknie, mościpanie — rzecze tamten, — a jeżeli o to chodzi, to bywało i wielu innych.

78