jakieś nieszczęście. Gdyby to zaszło... ach... Cóżbym uczyniła... nie wróciłlabym już chyba nigdy do domu!
— Droga moja! zawołała wzruszona Anetka. — Nie ponosisz winy, nie mogłaś wiedzieć, ile mi sprawiasz bólu.
— Wiedziałam doskonale! Wiedziałam, że cię ranię, a nawet... słuchaj, Anetko... sprawiało mi to wielką radość.
Anetka pomyślała, z dreszczem w sercu, że ona też przed chwilą była w takim nastroju, iż przyjemność sprawiłby jej widok cierpień Sylwji, że gotowa była ją dręczyć okrutnie. Powiedziała jej to i objęły się silniejszym jeszcze uściskiem.
— Cóż to jest, cóż to znaczy? — pytały się wzajem, zawstydzone, przybite, ale uspokojone myślą, że się niczem nie różnią.
— To znaczy miłość! — rzekła Sylwja.
— Miłość! — powtórzyła mechanicznie Anetka i dodała z przerażeniem: — Więc taką być musi miłość?
— I wiedz jeszcze, — pouczała Sylwja — że gdy się raz zacznie, niema żadnej rady...
Anetka zaprotestowała energicznie, oświadczając, że nie chce już nigdy kochać.
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana I.djvu/127
Ta strona została przepisana.
115