szaleńczych słówek, artykułowanych przeważnie na i, były to jakieś kikikiki, świegoty, wyrażające rozradowanie. Potem nagle przybierała minę poważną, jakby chciała pytać: — Kto? Ja? Ależ ja nic nie zrobiłam! — To znów gryząc nitkę, nuciła falsetem, przez nos jakąś arcygłupią romancę, gdzie była mowa o kwiatach, lub „ptaszkach pleciugach“. Nakoniec opowiedziała dykteryjkę, przerywając ją, ze złośliwą, niewinną minką grzecznego dziecka, jakiemś grubszem świństewkiem.
Anetka podskoczyła napoły rozweselona, napoły gniewna, wołając:
— Dajże spokój!
To im ulżyło. Powietrze drgnęło powiewem. Cóż zależy na słowach? Głos, podobnie jak ręce, przywraca kontakt. Wracamy do siebie. Gdzieżeśmy byli? Strzeżmy się milczenia! Czy wiesz, gdzie cię może unieść na skrzydłach w ciągu jednej sekundy? Mów do mnie. Ja będę do ciebie mówił. Trzymam cię. Trzymaj mnie mocno!...
Trzymały się mocno, zdecydowane nie puścić się, bez względu na to, coby zaszło. Okoliczności nie mogły zmienić zasadniczego faktu. — Ja jestem ja. Ty jesteś ty. Mieniamy się. Na tem koniec i basta. Niema zwrotów! — Był to dar wzajemny, milczący kontrakt, rodzaj zaślubin
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana I.djvu/135
Ta strona została przepisana.
123