Anetka zanosiła z sobą wszędzie ów sen nieustanny. Towarzyszył jej w zgiełku ulicznym, podczas skupienia naukowego kursów i bibljotek, wśród miłej banalności salonowej i prowadzonych tam rozmów, zawierających zawsze ziarnko flirtu i ironji. Niejednokrotnie zauważono na przyjęciach wieczorowych bezprzytomne jakby spojrzenie dziewczyny, uśmiechającej się z roztargnieniem, nie z tego, co do niej mówiono, ale do tego, co sama snuła w myśli. Chwytała czasem naoślep kilka słów, a potem oddalała się szybko, nadsłuchując śpiewu jakichś ptaków, skrytych w głębi swej własnej ptaszarni.
Koncert tej rozkrzyczanej rzeszy wnętrznych śpiewaków musiał być donośny, jeśli nawet Sylwja przyłapała ją pewnego dnia na tem słuchaniu. Droga, kochana Sylwja stała przed nią, wyplatając swe kochane głupstewka, mówiła do niej... cóż to ona mówiła? Sylwja spostrzegła, potrząsnęła nią ze śmiechem i zawołała:
— Anetko, ty śpisz!
Zaprzeczyła.
— Tak, tak widzę, śpisz stojąco, jak stary koń dorożkarski. Cóż tedy robisz w nocy?
— Bezwstydnico! A co ty robisz?
— Chcesz wiedzieć co? Doskonale, zaraz ci powiem szczegółowo. Zaręczam, że cię to nie znudzi!
Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana I.djvu/155
Ta strona została przepisana.
143