Nastała w lutym wczesna wiosna, tak urocza w Paryżu. Była ona jeszcze raczej w niebie i sercach, a wszystko lśniło czystem światłem i kraśniało radością, niby zbudzone dziecko. Zaczęły się piękne dni roku, zanim jeszcze nadleciały ptaki, słychać było, iż wracają, podobnie jak z wysokiej wieży, sterczącej w jasne niebo, widać chmary jaskółek, przepływających na skrzydłach morze. Świegot ich słyszymy sercem...
Jak każda istota zdrowa, kochała Anetka wiosnę i utożsamiając się z nią, czerpała z jej zapasów tajemnych. Żyła uniesieniem odnowy.
Chodziła szczęśliwa, że chodzić może, radowała ją też praca, po której wracała, przynosząc do domowego ogniska mocne zmęczenie i doskonały apetyt. Zaczęły ją na nowo interesować sprawy ducha, książki i muzyka, zaniedbane od lat czterech, a czasem biegła nawet o późnym wieczorze na drugi koniec miasta, by skorzystać z biletu na koncert. Zazdrościła jej teraz ożywienia Sylwja, niezadowolona z zaczynającej się ciąży.
Podczas tych wieczornych przechadzek czuła nieraz, że ktoś za nią idzie. Zrazu nie dostrzegała tego, roztargniona, marząca, ale po chwili przerywała monolog pod wrażeniem, że ktoś się czepia jej obcasów. Budziła się, oglądała z zaciekawieniem na to coś szeptające, potem zaś wzruszała ramionami, albo krzy-