Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana II.djvu/110

Ta strona została przepisana.

wiła się i ruszała żwawo przed się, rzuciwszy napastnikowi:
— Stary cymbał!
Ten stary cymbał bywał zazwyczaj młodym, a Anetka myślała:
— Za dwanaście lat Marek mógłby zrobić to samo.
Przystawała oburzona, fałszywy Marek musiał znieść gromowe spojrzenie, skierowane do innego winowajcy, i zmykał spiesznie. A oczy Anetki rozjaśniał zaraz śmiech. Bawiła ją mimo wszystko myśl, że mogłaby zobaczyć w tej roli Marka, rosłego, ślicznego chłopca swego. Schlebiało to miłości macierzyńskiej, ale, oczywiście, czyniła sobie z tego powodu wyrzuty. Nie... raczej Markowi dawała reprymendę.
— Bezwstydniku! — wołała. — Wytargam cię za uszy, gdy wrócę.
I czyniła to naprawdę.
Bawiły ją te drobne przygody... zwłaszcza z początku... nie wiedziała, co później nastąpi.
— Do licha! Czyż nie można już chodzić spokojnie ulicami? Czyż zaraz ma ktoś kobietę podejrzewać o miłosne zachcianki, jeśli patrzy w prawo i lewo, tak sobie, poprostu z uciechy, i śmieje się, idąc w swoją stronę? Ach, miłość...znam ją i napatrzyłam się jej dość. Ci głupcy sądzą, że obejść się bez nich nie można! Nie przypuszczają, by bez nich istnieć mogło szczęście, by można się czuć szczęśliwą poprostu dlatego, że pogoda, że się jest młodą, że nie brak tego co najkonieczniejsze!... Niechże sobie myślą, co im się podoba... nic mi do nich!... Wszakże nie spojrzałam nigdy na żadnego!
Spozierała jednak, a będąc w stanie błogosławionym (to znaczy w stanie wesela i wolności), nie

106