Strona:Romain Rolland - Dusza Zaczarowana II.djvu/172

Ta strona została przepisana.

tropu. Bawi się tem z dnia na dzień, a zające wpadają w matnię. Poszło mu to tem łatwiej, że ekspansywna Anetka, hojna w przejawach uczuć swoich, nie sknerzyła i rzucała samą siebie garściami, nie licząc wcale.
Raz mówiła doń jak do malca, co go obrażało i śmieszyło, potem traktowała go jak kolegę, równego wiekiem, czem się nudził i złościł w głębi duszy, to znów snuła monologi niezrozumiałe, a Marek wydawał sąd, iż jest dziwaczką i patrzył na nią z drwinami. Nie rozumiał, ale czyż to mogło powstrzymać wyrok?
Przybrał zachowanie sztuczne, przydatne w każdym wypadku, był impertynencko uprzejmy i roztargniony, jak dobrze wychowany chłopiec, który słucha, bo musi, ale go to nic a nic nie obchodzi. Miał swe i czekał tylko końca przemowy. Innym własne sprawy razem udawał pieszczotliwość, wiedząc, że matka wybuchnie naraz lawą szczęśliwości. Zawsze tak bywało, a Marek uczuwał dla niej pogardliwą życzliwość. Ile jednak razy zareagowała odmiennie, złościł się, ale nabierał szacunku.
Nie mógł długo wytrwać w jednej roli. Dziecko jest na to zbyt pobudliwe i subtelne. Często, zachwycając przez chwilę matkę przejawami miłości, popadał odrazu w zupełną obojętność, co ją zbijało z tropu.
Czasem, spostrzegając to komedjanctwo Marka, uczuwała taki poryw złości, że go poprostu biła. Jest to, oczywiście, wbrew wszelkim zasadom pedagogji i w oczach anglosaskich Anetka była zgubiona. Ale my, starzy łacinnicy wiemy, że qui amat... Zachowaliśmy trochę staroświeczczyzny w obyczajach i każdy z nas był pono tak „kochany“, Kochaliśmy dalej tych, co nam przetrzepali skórę, tylko tracili oni zawsze w naszych oczach, w takich chwilach. Może nawet...

168